Pokazywanie postów oznaczonych etykietą historia Polski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą historia Polski. Pokaż wszystkie posty

piątek, 22 czerwca 2018

Ocal mnie z paszczy lwa. Detektywi z klasztornego wzgórza. Zuzanna Orlińska.

W przeciągu kilku miesięcy wyspa stała się bez książkową i bezludną, nad zmianą tego stanu rzeczy postaram się podczas bezsennych nocy popracować, inna sprawa, że śpię doskonale więc blogowy stan rzeczy może się jednak nie zmienić. Inspiracji czytelniczych mi nie brak, notes w którym zapisuję tytuły przeczytanych książek wybił czerwcową porą na papierowym liczniku rekordową dla mnie liczbę 78 przeczytanych książek. Więc na wyspie w 2018 stoi solidny regał, wypadałoby jeszcze każdej z przeczytanych powieści poświęcić skrawek wyspy i otoczyć własnymi słowami. Dzisiaj chciałabym zwrócić uwagę czytelników, którzy nie pogonili mnie jeszcze z paska czytanych blogów na serię książek "A to historia" i na Zuzannę Orlińską, której 2 powieści zachwyciły mnie w ostatnich tygodniach.
***
Pierwsza z nich to "Z Bożej łaski Jadwiga Król" książka napisana z takim ogniem historycznym, że niezależnie od wieku naprawdę warto ją poznać. Autorka ma doskonały warsztat zarówno pisarski, jak historyczny i anielską cierpliwość do zagłębiania się w źródła historyczne, te niteczki wyplata w przepiękne, chwytające za serce opowieści o dziejach minionych. Króla Jadwigę poznajemy jeszcze przed ślubem z Jagiełłą i trudno naszej władczyni nie pokochać, podobnie jak tajemniczej Formozy, która ze źródeł historycznych znana jest wyłącznie z niezwykłego imienia (być może pochodzącego z biblijnej Pieśni nad pieśniami - nigra sum sed formosa*). Zuzanna Orlińska wymyśliła Formozę od podstaw i to jedna z takich książkowych bohaterek, które długo po lekturze będziecie wspominać.

Druga książka Zuzanny Orlińskiej "Detektywi z klasztornego wzgórza" to doskonale napisana powieść dla młodego czytelnika z historią w tle. Chociaż wyrosłam z grupy docelowej mam ciągły głód takich książek dla młodzieży, napisanych z szacunkiem dla inteligencji młodego człowieka i będących pomocą naukową wyjaśniającą zawiłości przedwojennego świata. 

W książce opisano lata 30 XX wieku przez karty powieści przewijają się barwne postacie tworzące zbiorową świadomość Polaków początku wieku XX, poeci, pisarze, naukowcy, inżynier Stefan Ossowiecki jasnowidz, który na niejedną powieść i serial zasłużył, przewidział bowiem koszmar II wojny światowej, a w jej trakcie szukał zaginionych. Akcja książki osadzona jest w Czerwińsku nad Wisłą, autorka doskonale pokazała barwny świat małych wielokulturowych miasteczek II Rzeczpospolitej,  które przepadły w wojennej zawierusze. Sporo miejsca poświęciła opisom Wisły zmieniającej się o każdej porze dnia i roku, będącej główną arterią miasteczka i żywicielką wielu rodzin. 

Powieść osnuta jest wokół wizyty prezydenta Ignacego Mościckiego w Czerwińsku i tajemniczego malarza, którego pojawienie się w miasteczku na krótko przed nią budzi niepokój czerwińskich...dzieci. Malarz kręci się wokół klasztoru na wzgórzu, wspina się na wieże znajdującą się na trasie przejazdu prezydenta, bada każde z zabytkowych klasztornych drzwi, pod okiem nieświadomych, zapracowanych dorosłych. Tajemnice klasztoru i malarza usiłują rozwikłać panienka z dobrego domu, syn restauratorów i wyratowany z powodzi pies Indus. 

Poza sympatycznymi bohaterami Bronką i Jerzym, którzy uwielbiają czytać ukryci w wieży, bądź na drzewie, poznajemy historię niezwykłego przedmiotu, anataby z brązu, głowy lwa, pomiędzy którego kłami tkwi maleńka głowa człowieka. 

Salva me ex ore leonis [...]- Ocal mnie z paszczy lwa. Tak właśnie słowami psalmu mówi ta kołatka. 

Jedna z dziewięciu w Europie, anataba czerwińska została ukradziona przez Dagoberta Freya w czasie okupacji i najprawdopodobniej nadal pozostaje w rękach jego rodziny. Takich niezwykłych historii, które wydarzyły się naprawdę, jest tu więcej, a także szczegółowe, piękne opisy zabytków, sklepów i przedmiotów używanych w międzywojniu, warszawskie antykwariaty, setki drobiazgów, które znalazła w źródłach historycznych autorka i ożywiła dla nas w swojej książce.

Po przeczytaniu "Z Bożej łaski Jadwiga Król" pokochałam książki Zuzanny Orlińskiej teraz potwierdzam swoje zauroczenie jej twórczością. Świeżo wypożyczonych z biblioteki "Detektywów.." miałam tylko przekartkować i tak do-kartkowałam do ostatniej strony. Polecam serię #atohistoria nie tylko dzieciom, bo odnajdą w nich klimat najlepszych młodzieżowych powieści sprzed lat także dorośli :-)

*śniada jestem, lecz piękna

czwartek, 4 czerwca 2015

Boże Ciało w starym Krakowie.

Dobrze czasem poszperać w dziale literatury dziecięcej publicznej biblioteki. Szukając pomiędzy "Tajemniczym ogrodem" i "Małym lordem" innej powieści F.H. Burnett  "Sekretu markizy", kątem oka wypatrzyłam regał z czerwonymi albumami. Brzmi niepokojąco, bo literackich płodów czasów PRL-u w bibliotekach dostatek i do takowych najlepiej pasuje czerwona okładka, ale mam na myśli albumy wydane nieco później, pod koniec lat 90-tych nakładem wydawnictwa Dolnośląskiego. Te albumy tworzą całą serię pod kuszącym oczy czytelnika ze skrzywieniem historycznym tytułem "Tak żyli ludzie w dawnej Polsce". Przyniosłam sobie kilka albumów do domu i zapewniam, że ich wartość merytoryczna i artystyczna bije na głowę wszystko, co wydawane jest w ostatnich latach dla młodego czytelnika, nawet album "Kocham Polskę" państwa Szarków, który jest wartościową publikacją, ale szata graficzna części dla najmłodszych woła o pomstę do nieba. 

W domu mam teraz tom zatytułowany "Tradycje świąt dorocznych", autorem pełnych uroku ilustracji zabierających czytelnika w podróż w czasie do początków polskiej państwowości jest Aleksander Karcz. Poniżej fragment książki wybrany z uwagi na dzisiejsze święto :)

W Krakowie odbywał się w Boże Ciało mało chrześcijański spektakl. Po ulicach starego grodu harcował "konik zwierzyniecki", zwany lajkonikiem. To widowisko, ludowa zabawa krakowian, zaczynało się po procesji w oktawę Bożego Ciała. Flisak ze Zwierzyńca, przebrany za Tatara ( czerwony miał kaftan, na głowie turban, obuty w żółte buty ) i dosiadający drewnianego konia, uganiał się po ulicach w towarzystwie innych "Tatarów". Biegł za nim tłum z wesołymi okrzykami. Powiadano, że ten teatralny występ odbywał się na pamiątkę nagłego napadu Tatarów na miasto w 1281 r. i przedziwnej ( lecz zmyślonej ) obrony grodu przez pewnego flisaka. Wydaje się jednak, że zwyczaj ten nawiązywał do starych wiosennych świętowań cechu flisaków, co potwierdzają dokumenty z XIV w. ( "Tak żyli ludzie w dawnej Polsce. Tradycje świąt dorocznych." Anna Skwarczyńska s.36 )
Tutaj możecie zajrzeć do książki KLIK 1 KLIK 2 :)

czwartek, 25 lipca 2013

Za dużo wojen, cały ten kraj to pole bitwy. Szpiedzy w Warszawie. Alan Furst.

 

Większość mojej wiedzy o dwudziestoleciu międzywojennym w Polsce pochodzi ze starego podręcznika do historii Andrzeja Leszka Szcześniaka "Historia 1918-1939". Lubię tą "starą znajdę" (książkę znalazła dla mnie szkolna koleżanka w swojej piwnicy dawno temu:)) za krzepiące przedstawienie polskich sukcesów międzywojnia, osiągniętych w bardzo niesprzyjających warunkach.

Autor na tyle sugestywnie opowiada jak na powojennych gruzach budowano od podstaw niemal każdą dziedzinę życia społecznego, administrację, rynek wewnętrzny, reformowano rolnictwo, odbudowywano gospodarkę, dzięki ofiarności obywateli powstawały budynki szkół w miejscach do których przedtem "kaganek oświaty" nie dotarł wcale, jak wspólnymi siłami wojska, prasy, radia i nauczycieli prowadzono edukację obywatelską, mającą na celu zintegrowanie ludności żyjącej dotąd pod trzema różnymi zaborami, że można sobie ten wspólny wysiłek Polaków bardzo plastycznie wyobrazić:). Równocześnie podejmowano się wręcz szalonych przedsięwzięć, które nie miały prawa się udać, choćby legendarnej budowy miasta z morza - Gdyni oraz Centralnego Okręgu Przemysłowego. 

Stary podręcznik wypełniony fotografiami na których zachowała się odrobina magnetyzmu dwudziestolecia międzywojennego w wielonarodowościowej II Rzeczypospolitej, w której na wspólnej ziemi, pod wspólnym niebem, żyli przedstawiciele kilku narodów, mieszały się języki, a w porze obiadowej smaki i zapachy potraw z różnych stron świata, ma swoje honorowe miejsce pomiędzy zgromadzonymi przeze mnie, współczesnymi publikacjami o międzywojniu, opowiadającymi głównie o ziemiaństwie, które pojawiają się nakładem wydawnictwa PWN, chociaż mniej efektowny to chyba nadal jest to moja ulubiona książka o latach 20 - tych i 30 - tych XX wieku.
***
O tym, że dwudziestolecie międzywojenne to bardzo wdzięczny temat i nadal rozpalający wyobraźnię czytelników świadczy mnogość i popularność wydawnictw poświęconych tym czasom, które zapełniają całe księgarniane zaułki. Lata 30 - te w Polsce są również tłem powieści Amerykanina - Alana Fursta. Polska rzeczywistość widziana oczami obcokrajowca, duża wiedza historyczna autora i znajomość topografii przedwojennej Warszawy, urzekły mnie podczas lektury "Szpiegów w Warszawie", powieści lepiej znanej z serialu BBC Four, wyświetlanego przez telewizję publiczną kilka miesięcy temu.

Alan Furst swoją powieść szpiegowską osadza w realiach Warszawy lat 1937-1938, kiedy kończy się epoka kruchego ładu wersalskiego, widma totalitaryzmów już od jakiegoś czasu straszą za wschodnią i zachodnią granicą II Rzeczypospolitej. Erupcja nienawiści niemieckiego i sowieckiego sąsiada na nieznaną dotąd skalę wydaje się nieuchronna, a nieokrzepłe jeszcze po I wojnie światowej i walce z bolszewikami państwo Polskie, wydaje się nie mieć wielkich szans w starciu z dwiema militarnymi potęgami. Główni bohaterowie powieści "Szpiedzy w Warszawie" zbierają dopiero elementy układanki, które wieszczą nadchodzącą tragedię II wojny światowej, a cała historia rozgrywa się na salonach dyplomatycznych przedwojennej Warszawy.

Francuski arystokrata Jean-François Mercier, poza oficjalnymi obowiązkami attaché wojskowego na polskiej placówce, prowadzi równoległą działalność szpiegowską. Warszawskie salony lat 30 - tych odmalowane w książce, wydają się kotłem, w którym aż kipi od szpiegów legitymujących się paszportami każdego kraju świata. Mercier zbiera informacje o uzbrojeniu armii polskiej oraz niemieckiej dla francuskiego sztabu generalnego. Jako weteran I wojny światowej i wojny z bolszewikami oraz utalentowany dyplomata jest mile widziany na spotkaniach warszawskiej elity.

"Szpiedzy w Warszawie" koncentrują się na trzech zasadniczych wątkach, miłości francuskiego pułkownika do Polki, prawniczki Ligi Narodów Anny Szarbek, na poprzedzającej wybuch wojny grze wywiadów i dyplomacji europejskiej oraz na samotnej krucjacie głównego bohatera, mającej na celu zdobycie planów wojennych Niemiec.

Proporcje w tej opowieści są idealnie wyważone, dzięki czemu nie mamy do czynienia z tanim romansidłem, ani bezmyślną powieścią akcji. Autor nie "pogrywa sobie" ze zdrowym rozsądkiem czytelnika, pakując i wyplątując swojego bohatera z mało prawdopodobnych przygód i chociaż trudno byłoby mnie uznać za fankę szpiegowskich powieści, elegancka proza Alana Fursta, jak najbardziej przemawia do mojej wyobraźni i myślę, że to nie było moje jedyne spotkanie z tym pisarzem. Dodatkowym atutem jest bardzo staranne wydanie książki z filmową okładką.

Szpiedzy w Warszawie. ( The spies of Warsaw. )
Alan Furst
Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2013, 307 str. ( cytat z tytułu posta znajduje się na str. 81 powieści )

wtorek, 2 lipca 2013

Legion.


Bardzo niecierpliwie czekałam na nową książkę Elżbiety Cherezińskiej o żołnierzach wyklętych z Narodowych Sił Zbrojnych. Autorka "Korony śniegu i krwi" znów przeniesie nas w czasie i pokaże nam kolejny nieznany fragment historii Polski. Tak o Brygadzie Świętokrzyskiej, zbiorowym bohaterze "Legionu" opowiada Elżbieta Cherezińska w wywiadzie dla portalu wpolityce.pl:
Tym elementem, który doprowadził do napisania „Legionu” był ich wyczyn, czyli marsz na Zachód. To jest historia jak z filmów Quentina Tarantino. Takie miałam pierwsze skojarzenie. Oto umundurowana, wyposażona jednostka wojskowa, z gruntu wyklęta, we własnym kraju nie do końca legalna, podejmuje decyzję o niepoddaniu się Sowietom wkraczającym do Polski, lecz o przedarciu się przez linię niemiecką, aby połączyć się z II Korpusem gen. Władysława Andersa. Nie udało im się do niego dojść, bo był daleko, ale połączyli się z armią amerykańską gen. Pattona. Wcześniej wyzwolili obóz koncentracyjny, przy okazji ratując od śmierci Żydówki, bowiem Niemcy oblali benzyną ich baraki i zaminowali je. Kobiety miały być zabite, gdyby do obozu zbliżyli się Amerykanie. Brygada NSZ dostała informację wywiadowczą o tym i zdążyła z pomocą. To wydarzenie jest ciekawą kontrą do nuty antysemickiej, która towarzyszy Brygadzie. Myślę, że obraz narodowców, jaki udało mi się wydobyć ze wspomnień, jest obrazem innym niż mamy utarty w stereotypie. Gdybym miała je powtarzać, to na pewno nie napisałabym powieści. Chciałam się zmierzyć z legendą tych żołnierzy, którzy nie są nawet wyklęci. Są wręcz przeklęci. Przeklęci wśród wyklętych. Takie prawdziwe „bękarty wojny”. Brygada pozostała na Zachodzie. Dzięki temu zrealizowała jeden z postulatów politycznych swojej formacji, czyli uratowanie młodzieży, najcenniejszej tkanki narodu, bo tak oni nazywali młode pokolenie.
Mój cieplutki jeszcze ciepłem świeżutkiego druku egzemplarz oczekuje na "lipcowe czytanie pod chmurką":), chociaż książka jest potężna i w plener trudno będzie ją zaciągnąć.

środa, 7 listopada 2012

Przyszłam na obiadek! Opium w rosole. Małgorzata Musierowicz.


Chociaż staram się w życiu szukać nawet na siłę jego pozytywnych stron, nie powiem, że jest to łatwe, bo po dziesięciu miesiącach przychodzi chmurny listopad i cała koncepcja bierze w łeb. Za oknami buro, od rana wieje jakiś obłąkany wiatr, słowem cała poezja życia gdzieś się ulotniła. Na listopadowe pocieszenie zakwitły pomiędzy krzakami róż niezapominajki, wielkim pozytywem posiadania ogrodu są właśnie takie niespodzianki. Przyglądamy się sobie od rana w wielkim zdziwieniu, ja popijam gorącą czekoladę, a wiosenne kwiatuszki szukają słońca za moimi plecami:).
***
Moja przygoda z książkami Małgorzaty Musierowicz zaczęła się od fragmentów "Opium w rosole" znalezionych w podręczniku do języka polskiego. Po przeczytaniu o dramatycznej nocy małej Aurelii po wpadce z papką z szynki i jajecznicy w kieszeni, zapragnęłam poznać dalsze losy bohaterki opowiadania i tak trafiłam w sam środek poznańskiej Jeżycjady:). Po wielu latach wróciłam do ukochanego tomu Jeżycjady - "Opium w rosole" i zadumałam się nad swoim dziecinnym gustem, którym kierowana do grona ulubionych wybierałam sobie najsmutniejsze książki z kanonu literatury młodzieżowej, listopadowe Muminki, "Miłość Pat".
"Opium w rosole" czytane po latach, z większą świadomością tła historycznego i społecznego pierwszych miesięcy 1983 roku w PRL-u też porażają jakimś poczuciem klęski, smutku i beznadziei, które można wyczytać pomiędzy wierszami. W wymiarze życia prywatnego bohaterów książki, promyczki nadziei rozbłyskają bardzo mocno pozytywnymi emocjami, ciepłem ogniska domowego i wzajemnym okazywaniem sobie wsparcia, w życiu oficjalnym ścieżki bohaterów "Opium w rosole" przecinają kawalkady milicyjnych pojazdów, a końca ucisku jeszcze nie widać, bo to rok 1983, trwa stan wojenny zakończony dopiero 22 lipca ( bo jakżeby inaczej, tylko 22 lipca władza radośnie wykrzywiała się w uśmiechu do obywateli PRL ).
Przekaz powieści dla młodzieży złagodzony został obrazem małej, wesołej Genowefy, która wprasza się na obiadki do Borejków, Kreski, Lewandowskich i prześladuje Maćka Ogorzałkę, żeby z końcem książki okazać się najsmutniejszym i najbardziej zaniedbanym dzieckiem polskiej literatury. Trochę nad głową Genowefy - Aurelii, rozmawia się o internowanym tacie Borejko i rodzicach Kreski, problemach z zaopatrzeniem gospodarstw domowych w podstawowe produkty oraz wyrzucaniu z pracy niepokornych. Wszystkie kontrowersyjne tematy sprytnie ukryła autorka za dziecinnym postrzeganiem rzeczywistości przez Aurelię.
Te dziejowe zawieruchy są jednak tylko tłem dla wątków uczuciowych pomiędzy głównymi bohaterami: Kreską i Maćkiem Ogorzałką, dla rozterek samotnie wychowującej Pyzę - Gabrysi, zmagań pomiędzy uczniami i młodą nauczycielką i chwil załamania profesora Dmuchawca, który obawia się, że wypuszczając spod swoich skrzydeł grono idealistów, już na początku życia podciął ukochanym uczniom ich własne skrzydła. Piąty tom Jeżycjady to piękna, przepełniona nostalgią opowieść o latach osiemdziesiątych, pozwalająca zajrzeć młodszym we wspomnienia starszych pokoleń i choć trochę zrozumieć naszą nie tak odległą historię.

Opium w rosole. ( Książka ukończona w grudniu 1983 r. )
Małgorzata Musierowicz.
Wydawnictwo Akapit Press, 235 str.

czwartek, 22 marca 2012

Wiosna w ziemiańskim dworze.

Zastanawialiście się czasami jak wyglądało życie w miejscach, które obecnie często przypominają tylko cień siebie sprzed lat, życie w starych domach, dworkach, których nędzne resztki czasami mijamy, wielokrotnie nie zwracając na nie szczególnej uwagi. W pobliżu mojego domu znajduje się kilka takich starych dworków, pałacyków, o które teraz nikt nie dba wcale, albo tylko dogląda je, od czasu do czasu i wzmacnia na tyle, żeby się nie zawaliły ostatecznie, licząc, że może kolejne pokolenia będą w stanie je wyremontować i podnieść z upadku. Dworek mi najbliższy pełnił przez długie lata zaszczytną funkcję szkoły, państwo nie odwdzięczyło mu się jednak za trud wychowywania młodych pokoleń. Kiedy zmarniał, po prostu go zamknięto. Na drzwiach i bramie wiszą zardzewiałe kłódki, nikt już nie ma do niego dostępu, nikt o niego nie dba. Lubię spacerować w pobliżu nocami, bo tylko jej ciemności ukrywają zniszczenia i ukazują dwór w chwale minionych stuleci. W księżycowe noce okna opromienione przyjaznym blaskiem księżyca wydają się tętnić wewnętrznym życiem. Stare domostwo wydaje się wspominać minione piękne czasy, przyjęcia, dni świąteczne i ludzi, którzy kiedyś tu mieszkali, a o których przypomina tylko okazały nagrobek na wiejskim cmentarzyku z mocno już zatartymi imionami i nazwiskami mieszkańców starego dworku, prawie od stulecia spoczywających pod kamienną płytą. Wydawało mi się, że nigdy nie dowiem się, jaki smak i zapach miało życie w ziemiańskim dworze, nie usłyszę niczego nowego i odkrywczego o jego arystokratycznych domownikach, poza strzępami historii, które słyszałam od mieszkańców okolicy. Chcę wam dzisiaj opowiedzieć o książce, która trochę ożywiła przynajmniej dla mnie stary dworek, zapełniła go przedmiotami codziennego użytku, zapełniła każdy dzień jego mieszkańców czynnościami jakie im dzień wiele dziesiątek lat temu wypełniały, pokazała smak potraw jakie pojawiały się na stole, gości którzy dwór odwiedzali, system wychowania i kształcenia młodych paniątek, dziecinne i młodzieżowe rozrywki, zabawki, książki, zapach powietrza na przednówku, zwierzęta, które były towarzyszami mieszkańców dworu, ciężkie prace jakie wykonywano w polu, cześć jaką oddawano ziemi i świąteczne dni wytchnienia. "W ziemiańskim dworze" autorstwa Mai Łozińskiej to książka podzielona według czterech pór roku, kupiłam ją zimą i to właśnie zimowy i wiosenny rozdział mam już za sobą. Będę ją na pewno przeglądać z każdą zmianą pory roku, podobnie jak książki Marii Kownackiej "Razem ze słonkiem", ale o nich napiszę kiedy indziej, towarzyszą mi już tak długo, że zasługują na osobnego posta:).
Wiosna w ziemiańskim dworze była czasem wytężonej pracy, po zimie porządkowany był dwór, zdejmowano grube okna ocieplające wnętrze zimową nocą, bielono ściany, podłogi, malowano drzwi i okna. Kiedy odmarzała ziemia rozpoczynał się czas siewu, prace polowe ruszały pełną parą, im wcześniej pracujący we dworze chłopi rozpoczynali pracę tym obfitsze plony zbierano latem i jesienią.
Wysoko na niebo wzbiły się skowronki i wołały na alarm do roboty. Z dworów i wsi jak z mrowisk wyległa szara rzesza pracowników, rozeszła się po polach, zahuczała gwarem, zatętniała ziemia ruchem.*
Wiosna była również czasem w którym ruszały końskie jarmarki, bogaci właściciele ziemscy kupowali konie szlachetnego pochodzenia i budowy, dla siebie, starszych dzieci, konno jeździli wszyscy ziemianie na polowaniach, w wolnym czasie, końskie zaprzęgi woziły sąsiadów i rodziny w odwiedziny. Mieszkańcy dworu kochali konie, stąd popularność jarmarków, ten wielkopolski odbywa się przecież do dzisiaj. Roztopy wiosenne utrudniały, a w zasadzie uniemożliwiały pracę i podróżowanie, wozy grzęzły w błocie, zima paradoksalnie była więc czasem większej aktywności towarzyskiej, konie i woźnice lepiej radzili sobie z jazdą po zamarzniętych powierzchniach i śnieżnych zaspach. Wielki Post traktowano bardzo poważnie i dosłownie, w piątki, a czasem również w środy i soboty powstrzymywali się mieszkańcy dworów od ucztowania, czasem skromny posiłek jedzono dopiero po zapadnięciu zmroku. Chłopi z początkiem wiosny, nawet gdyby nie nakazy religii zmuszeni byli pościć, zimowe zapasy kończyły się wraz z nadejściem pierwszych wiosennych dni. Szybko jednak nadchodziła Wielkanoc i można było nadrobić czasy postu, dworskie kuchnie zatrudniały najlepszych kucharzy, na długo przed świętami pieczono mazurki i przyrządzano mięsa i ryby na dworski stół, w Wielką Niedzielę wszystkie wozy czym prędzej udawały się do domów i rozpoczynano wielkie ucztowanie. Mnóstwo historii, wspomnień, urywków z ziemiańskiej prasy, porad, których udzielały pisma gospodyniom i gospodarzom dworów, zebrała w swojej książce Maja Łozińska. Jak wyglądała wiosna w kuchni ziemiańskiego dworu, jak spędzano czas wolny, jak świętowano Wielkanoc od Wielkiej Soboty począwszy, z iście kronikarską dokładnością opisuje autorka czasy naszych dziadków  i pradziadków. Czego mi brakowało sama sobie dośpiewałam:), ale cieszę się bardzo, że trafiłam na tę książkę, która opowiada o przeszłości, którą tak uwielbiam poznawać. Żegnam się zatem utworami: "Stary dwór" i "Dworek" i życzę, żeby Wam również się dworek przyśnił:), no i pięknej wiosny Wam i sobie życzę:).

Dworek. Leopold Staff
Niech mi się przyśni dworek skryty w białych sadach,
Z drewnianym gankiem w młodych, gęstych winogradach;
W nim staroświecka izba tak spełzła i zbladła,
Że siebie nie poznaje już w głębiach zwierciadła;
Sprzęty w czystych pokrowców obleczone biele,
Bezczynne i poważne jak ludzie w niedzielę;
U progu pies patrzący z rozumnym spokojem,
Choć łagodny jak dziecko, nazwany Rozbojem...
Gdy wyjdę wczesnym rankiem, niech mnie w ganku czeka
Na białym stole dobry, miły list z daleka
I dal wśród drzew, owianych słonecznym opyłem,
Niech mi się wyda krajem, gdzie nigdy nie byłem,
By mi było w tym miejscu, nie znanym nikomu,
Przedziwnie jak w obczyźnie i słodko jak w domu.
 Stary dwór. Jerzy Harasimowicz
Noc księżyc na podłodze leży
niby świecący pancerz
i od pancerza w duszy jasno

Panowie szlachta
śpią na wieki
patrzą z portretów
jak z karety

Szablą inicjały piszą
świst krzyż w powietrzu
i powietrze krwawi

I w korytarzu zjawa
zajazd

Nie to krzyk sowy
tam na strychu
Coś uleciało
jak ptak

I ty
w mych ramionach

I włosy twe
Śpią
tak cicho
W ziemiańskim dworze
Maja Łozińska
Wydawnictwo Naukowe PWN, 359 str.

*s.113 W ziemiańskim dworze M.Łozińska, cytat z "Dewajtis" Marii Radziewiczówny

czwartek, 1 marca 2012

Mazurski raj. Rdzawe szable, blade kości...Andrew Tarnowski.

"Rdzawe szable, blade kości..." to opowieść o Mazurach, a dokładniej o tym tej krainy kawałku na którym osiedlił się autor książki Andrew Tarnowski, brytyjski reporter o polskich korzeniach. U schyłku pierwszej dekady polskiej, po PRL-owskiej wolności potomek arystokratycznego rodu Tarnowskich z Galicji, kupuje siedlisko w Drwęcku niedaleko Olsztynka. Remontuje poniemiecki dom kupiony od polskiego właściciela, który przeznacza na letnisko. Okolica, jej historia i mieszkańcy Drwęcka to główni bohaterowie tej powieści. Autor dzieli się z nami prywatnymi wspomnieniami związanymi z zakupem i remontem domu, późniejszym dokupieniem kawałka łąki i smakiem, jaki miały te pierwsze letnie wakacje spędzone w Drwęcku. Autor jest dziennikarzem i z iście reporterską wnikliwością opisuje relacje panujące pomiędzy drwęckimi sąsiadami, styl życia polskiej prowincji w latach przed i po przystąpieniu do Unii Europejskiej, przytacza nawet wysokość zasiłków z jakich utrzymuje swoje rodziny część okolicznych rolników. Pisze również o strachu, jaki towarzyszył polskim mieszkańcom na ziemi, która widziała wiele słowiańsko - germańskich starć zbrojnych, strachu przed i niechęci do Niemców, które kilka dziesięcioleci po wojnie nie pozwalały na okazywanie szacunku poniemieckim cmentarzom. Ta dekada opisana w książce, podczas której Tarnowscy spędzali swoje wakacje w Drwęcku to czas dynamicznego rozwoju i zmian. Okolice zmieniają się z typowo rolniczych w turystyczne, kolejne gospodarstwa agroturystyczne wyrastają, jak grzyby po deszczu, zaradniejszym sąsiadom zaczyna się lepiej powodzić. Na rzeczywistość polskiej prowincji spoglądamy oczami przybysza z zewnątrz, o nieco odmiennej mentalności, ale piszącego z dużą sympatią do kraju przodków, a teraz również kawałka swojego miejsca na ziemi.
Ranki, zwłaszcza wiosną, rozbrzmiewają śpiewem ptaków, ale wieczorem jest w lesie cicho. Zwłaszcza późnym latem i jesienią ta cisza bywa wręcz niesamowita. To dziwne uczucie - biec sobie przez las w zupełnej ciszy, wiedząc, że gąszcz po obu stronach drogi roi się od zwierzyny. Zrozumiałem, że taka wielka cisza nie oznacza wcale braku życia. Wręcz przeciwnie - znaczy, że jestem uważnie obserwowany. Ta cisza ukrytego życia lasu przywiodła mi na myśl kontemplacyjne doświadczenia średniowiecznych mistyków - gdyż jeśli nie widzenie i niesłyszenie niczego w lesie oznacza, iż jestem obserwowany przez wszystkie żywe istoty wokół mnie, to może owa wielka cisza, doświadczana przez świętych podczas modlitwy, oznaczała w gruncie rzeczy, że byli oni pilnie obserwowani i słuchani przez tego, w którego ukrytym życiu się zatapiali.
W miejscach, w których autor sięga do mniej lub bardziej odległej przeszłości, historii Mazur, robi się dużo bardziej interesująco. Andrew Tarnowski opowiada o II wojnie światowej, jej zakończeniu i dniach w których oprawcy przemieniają się w ofiary. Opowiada o polskim zwycięstwie w bitwie pod Grunwaldem, która dla Niemców jest pierwszą bitwą pod Tannenbergiem i o drugiej bitwie pod Tannenbergiem, tym razem wygranej przez Niemców w czasie pierwszej wojny światowej.
Wydaje się, że historia, którą opowiada nam Andrew Tarnowski biegnie dwutorowo, część książki to jak najbardziej współczesne życie autora na Mazurach, a druga to historie sprzed lat siedemdziesięciu z czasów wyzwalania tych terenów ogniem i gwałtem przez Armię Czerwoną, z okresu drugiej bitwy pod Tannenbergiem, wreszcie autor sięga do krzyżackich korzeni, które zakon zapuścił w Prusach i wielkiego zwycięstwa polskiej armii pod Grunwaldem. Wraz z zamknięciem książki dotarło do mnie jednak, że to co czytając próbowałam rozdzielić na historyczne i współczesne to tak naprawdę tylko fragmenty starsze i nowsze jednej opowieści, a autor choć na Mazurach początkowo obcy sam również tworzy od wielu lat nowe rozdziały mazurskiej historii.
Książka "Rdzawe szable, blade kości..." inspiruje do uważniejszego poznawania historii i tradycji związanych z miejscami w których żyjemy, przyglądania się starym płytom nagrobnym i temu wszystkiemu co pozostawiły po sobie minione pokolenia. Uczy i przypomina, żeby nie przechodzić obojętnym krokiem obok tysięcy fascynujących historii, które wydarzyły się przed naszym przyjściem na świat.

Rdzawe szable, blade kości...
Andrew Tarnowski
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2010, 270 str.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Miasto z morza.

Budowa portu w Gdyni
Wyobraźcie sobie, że stoicie sami na pustym kawałku plaży, w promieniu wielu kilometrów poza niewielką osadą rybacką nie ma śladów ludzkiej działalności, statki nie są widoczne nawet z daleka. Kiedy wracacie w to samo miejsce po kilku latach znajdujecie się w samym środku portowego gwaru, statki z całego świata zawijają do portu jeden po drugim, przywożąc na pokładzie egzotyczne towary i egzotycznych pasażerów. Miejsce powstaje w tak krótkim czasie, że wydaje się być darem morza, powstałym bez ingerencji człowieka. Miasto z marzeń, miasto z morza to Gdynia.
Po odzyskaniu niepodległości na mocy traktatu wersalskiego uzyskaliśmy dostęp do morza, Gdańsk jedyny wtedy port na naszym 120 kilometrowym skrawku wybrzeża otrzymał jednak status Wolnego Miasta, Polakom utrudniano więc na wszelkie możliwe sposoby korzystanie z dobrodziejstw miasta portowego. W dwudziestolecie międzywojenne weszliśmy dziarskim krokiem, z pierwszym zwycięstwem nad bolszewikami na koncie, ale kwestie granic nadal były sporne o te zachodnie przyszło nam stoczyć jeszcze kilka powstań. Walczący kraj, niepewny jeszcze swego miejsca na mapie pośród dwóch ekspansywnych i silnych sąsiadów musiał trzymać rękę na pulsie i mieć zapewnione dostawy broni. Potrzebny był więc port wojenny z prawdziwego zdarzenia, tylko nasz, bez blokad i niechęci mieszkańców, port powinien też spełniać role komercyjne i być szeroko otwartym oknem na świat dla młodej, niepodległej. Realizacja tego marzenia wymagała sporo nakładów, wydawała się wręcz projektem szalonym i niemożliwym w targanym granicznymi wojnami kraju, z masą innych ważnych spraw do uporządkowania. A jednak już w 1923 roku w Gdyni otwarto tymczasowy port wojenny, a w roku 1930 otwarto pierwsze, regularne połączenie pomiędzy Gdynią i Nowym Yorkiem.
Budowa portu w Gdyni  przez dziesiątki lat obrosła legendą, stała się piękną opowieścią o wielkim sukcesie Polaków, którzy zbudowali na piasku miasto z morza. Legendą o tętniącym życiem mieście, które wybudowane wielkim nakładem sił powstało w krótkim czasie, zostało bardzo szybko zaludnione i podczas piętnastu lat następujących po nadaniu w 1926 roku praw miejskich rozbrzmiewało gwarem mieszkańców i przyjezdnych, kwitnącym i rozwijającym się intensywnie do czasu wybuchu drugiej wojny światowej.

***
"Miasto z morza" reż. Andrzej Kotkowski
Z tym pięknym kawałkiem naszej historii postanowili zmierzyć się polscy filmowcy. Film "Miasto z morza" powstał w 2009 roku, jakoś wcześniej nie miałam okazji go obejrzeć, zaległości nadrobiłam w sobotę i jestem pod wielkim wrażeniem nie tyle samego filmu, co historii dziejącej się w tle. "Miasto z morza" nie jest wybitnym dziełem, ma sporo mankamentów, widocznych nawet dla mojego mało profesjonalnego oka. Zacznę od stron słabych, bo i twórcy filmu zaczęli film tak, że zastanawiałam się czy płakać czy się śmiać, przychyliłam się do opcji drugiej, bowiem pierwsza scena tego zacnego w swym założeniu filmu to cwałujący po plaży wojskowi ze sztandarem dokonujący symbolicznych zaślubin Polski z morzem, jakość, pomysł i wykonanie marniutkie, aż w zębach trzeszczało od pompatyczności takiego wstępu. Później było tylko odrobinę lepiej:). Bohaterem filmu jest młody chłopak Krzysztof Grabień, który przyjeżdża do Gdyni, aby rozpocząć pracę przy budowie portu. Na miejscu poznaje Wołodię, który wprowadza go w to nowe gdyńskie życie, pomaga mu w znalezieniu pracy i miejsca na nocleg. Krzysztof pracuje przy budowie portu, a noce spędza w łodzi. Grabień zakochuje się w Kaszubce, pod jej wpływem kontynuuje naukę w gimnazjum, przygotowuje się do matury. Młodzi biorą ślub, mimo sprzeciwu ojca panny młodej. Opowieść banalna, ale przecież w tym filmie ważniejsza była historia, która działa się w tle, budowa portu w Gdyni, wspólny wysiłek polityków, inżynierów  i robotników, dni wypełnione wywożeniem furmanek z piaszczystą ziemią i stawianiem basenów przeładunkowych, zobrazowanie warunków w jakich żyli robotnicy i ich rodziny. W tle odpływają statki do Stanów Zjednoczonych, z tymi, którzy mają dość harówki przy budowie portu, zawierane są pierwsze gdyńskie małżeństwa, rodzą się pierwsze gdyńskie dzieci i toczą się rozmowy w języku kaszubskim. Pozytywne wrażenie zrobiła na mnie Małgorzata Foremniak w roli dumnej wdowy po Legioniście. Pięknie prezentowała się w strojach z epoki, pośród mebli, porcelany i bibelotów z dwudziestolecia międzywojennego. Podobała mi się suknia ślubna wybranki Krzysztofa, była tak bardzo podobna do tej, którą w dniu ślubu miała na sobie moja prababcia, ja znam ją ze starej fotografii oglądanej dziesiątki razy.
To nie jest wybitne dzieło, ale jest w nim pewien magnetyzm dwudziestolecia międzywojennego i pewna oryginalność na tle innych polskich produkcji, film jest historią budowy Gdyni w pigułce z mnóstwem wątków pobocznych. "Miasto z morza" nakręcono na podstawie książki Stanisławy Fleszarowej-Muskat zatytułowanej "Tak trzymać". 

Miasto z morza ( 2009 ) reż. Andrzej Kotkowski

Ale teraz przyjdzie nam żyć w jakiejś zabitej dechami wiosze. Wiesz, jaka nuda? Kika z beskidzkiego lasu. Maja Ładyńska.

Jeżeli podczas ferii zimowych brak wam zimowej oprawy, nie mogliście wyruszyć w ukochane góry sięgnijcie po idealną na styczniowy czas ks...